PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=825}

Szósty zmysł

The Sixth Sense
7,8 629 646
ocen
7,8 10 1 629646
7,6 38
ocen krytyków
Szósty zmysł
powrót do forum filmu Szósty zmysł

Duże rozczarowanie

ocenił(a) film na 5

„Szósty zmysł” na pewno nie jest całkiem złym filmem. Od strony technicznej jest świetny (szczególnie zdjęcia to perełka), inscenizacja stoi na wysokim poziomie, aktorzy grają bardzo dobrze. Największym problemem filmu jest to, co teoretycznie stanowi jego największą zaletę – ten słynny zwrot akcji.

Fakt, jest nieprzewidywalny i zrobiony konsekwentnie – jeśli spojrzy się na poszczególne sceny jeszcze raz, wcale nie ma w nich sprzeczności z prawdą ujawnioną na końcu, w trakcie filmu pojawiają się wskazówki, które mogą wskazywać, że Crowe jest duchem, a które są łatwe do przeoczenia. W czym więc problem? Sam twist jest świetny, ale wszystko, co musi zrobić Shyamalan, by właściwie go zbudować, negatywnie wpływają na całą resztę filmu. Poza końcowym efektem zaskoczenia film nie ma nic innego do zaoferowania. Można też powiedzieć, że końcowy zwrot akcji jest pozbawiony wagi.

Malcolm Crowe cały czas był duchem, a więc nie mógł wchodzić w interakcje z innymi ludźmi niż Cole. I rzeczywiście, przez cały film w nie nie wchodzi, dzięki czemu logika zostaje zachowana. Kłopot jest taki, że Crowe to główny bohater filmu, a skoro przez cały film ma relację z tylko jedną postacią (i to średnio rozbudowaną relację), obraz staje się zwyczajnie nudny. Jak flaki z olejem. Postać Crowe’a ma w sobie mało głębi lub niuansów, jest płaska, bo w filmach portret psychologiczny postaci buduje się przede wszystkim na jej relacjach z innymi. Skoro tu zostaje to zmarginalizowane (do jednej tylko postaci), główny bohater filmu przestaje być ciekawy, a dotyczy go kluczowy aspekt dramatyczny (ważniejszy nawet od aspektu grozy obecnego w produkcji; dla mnie „Szósty zmysł” to bardziej dramat niż horror, także dlatego, że po prostu nie jest straszny). Wyraźnie widać, że sceny są zrobione w taki sposób, by uzasadnić, dlaczego Crowe z nikim się nie kontaktował – przez to stają się nudne i brakuje im dynamiki, mimo że są dobre od strony realizacyjnej. Na przykład scena w restauracji, która jest całkowicie jałowa i wyprana z emocji, bo dla reżysera ważniejsze od zawarcia w niej jakichś emocji, była dbałość o to, by nie złamać zasady, że „duchy nie mogą się kontaktować z innymi”, a jednocześnie nie chciał uwypuklać tej informacji. Stworzył więc pozorne wytłumaczenie, dla braku dialogu (domniemany konflikt w małżeństwie), a efektem jest jedna z najsłabszych scen pokazujących konflikt małżeński, jakie widziałem. Mogło dojść do kłótni lub wzruszeń, małżonkowie mogli wzajemnie wytykać sobie błędy, wytykać sobie ignorancję, lub wspomnieć o jakimś wydarzeniu z przeszłości - a wszystko zostaje zaprzepaszczone dla potrzeb spójności z finalnym zwrotem akcji. Psychiatra przez cały film jest na wszystko bardzo obojętny, nie dotyczą go żadne wydarzenia, nic mu nie zagraża, ani nie jest na drodze do osiągnięcia jakiegoś sukcesu. Rozwija się jedynie jego relacja z Colem, ale to też jest kiepskie – z kilku początkowych sesji nie wynika nic, potem Crowe dowiaduje się, że dzieciak widzi umarłych i aż do końcowego zwrotu akcji nic wskutek tego nie następuje (zachowanie psychiatry nijak się nie zmienia, a scena ukazująca, że dzieciak przestał się bać duchów jest wybitnie mdła).

Gdzieś w tle są poboczne wątki dramatyczne – relacja Cole’a z matką i relacja Crowe’a z żoną – ale są zupełnie nieemocjonujące i nieangażujące. Wspomnę o tym drugim. Na końcu dowiadujemy się, że skoro psychiatra był nieżywy, to, co uznawał za oznaki ochłodzenia relacji z żoną, było w istocie jej tęsknotą za nim. Pięknie brzmi. Tylko dlaczego ma mnie to obchodzić? Dlaczego, skoro nie widzę, by sam Malcolm Crowe był przejęty relacją ze swoją żoną? Ukazuje to na następujące sposoby: mówiąc o tym okrągłymi zdaniami do Cole’a, z „czułością” obserwując żonę lub dziwiąc się wizytom jej kochanka. Gdyby ten wątek został w ten sposób ukazany w jakimkolwiek filmie romantycznym (melodramacie/obyczajówce/komedii romantycznej) uznałbym go za tragiczny. Między tymi postaciami nie ma żadnej chemii, bo jak ma być, skoro jedyna scena, gdzie następują między nimi interakcje, jest na samym początku filmu? Jak mam się przejąć ich relacją, skoro nie ulega ona najmniejszemu rozwinięciu? Nawet biorąc pod uwagę, że Crowe był duchem, można było przynajmniej ukazać jak on lub jego żona, wspominają dawne chwile. Nawet obecność kochanka niczego nie wnosi, gdyż reakcje Crowe’a na jego obecność są żenująco obojętne, łącznie ze słabo zrobioną sceną z rozbitą szybą. Nie otrzymujemy niczego, co wskazywałoby na cierpienie żony, po stracie męża (poza końcową sceną). Słabo podkreślone jest, jak psychiatra przeżywał ochłodzenie relacji z żoną – jest zaangażowany w terapię Cole’a, a te dwa wątki kiepską się łączą (jedynie w tej formie, że niekiedy psychiatra zwierza się pacjentowi z trudnej sytuacji rodzinnej). Shyamalan wyraźnie sili się, by przedstawić ten wątek w sposób wrażliwy i subtelny, ale wyraźnie ponosi porażkę. Zwłaszcza, gdy weźmiemy pod uwagę, że to tylko wątek poboczny obrazu i jest mu poświęcone dość mało czasu – w takim wypadku tym bardziej powinien być wyrazisty. Crowe dowiaduje się, że żona tęskniła za nim po jego śmierci, a wcale nie doszło do ochłodzenia relacji między nimi – na tym kończą się implikacje końcowego zwrotu akcji. A takie ujawnienie informacji nie nadaje się na kulminację, mogłoby być najwyżej punktem wyjścia do dalszego rozwinięcia wątku. Albo dawać nowe spojrzenie na jakąś sytuację istotną z dramaturgicznego punktu widzenia – a nic takiego tu nie ma. Czy Crowe popełnia jakiś błąd, którego nie popełniłby, gdyby dobrze rozumiał całą sytuację? Czy podejmuje jakąś mylną decyzję, wskutek złego odczytania emocji żony? A może chociaż źle ją ocenia? Ten wątek dało się rozbudować na wiele sposobów – choćby wykorzystując postać domniemanego kochanka, przez którego psychiatra podejrzewałby żonę o rozwiązłość, by zrozumieć, że po prostu potrzebowała kogoś, by znieść emocjonalnie stratę męża. A nie zrobiono nic. Ten wątek jest zbyt mało rozbudowany i zbyt wyprany z emocji. Wszelkich innych wątków pobocznych dotyczy to samo. Dlatego końcowy zwrot akcji jest tak naprawdę mało istotny, daje jedynie poczucie zaskoczenia. Nie ma żadnego rezonansu, nie wpływa na zmianę postrzegania poszczególnych wątków, bo zostały zaniedbane.

Zaskakujące zakończenia najlepiej działają wtedy, gdy widz sam próbuje dociekać, jak zakończy się opowiadana historia, lub próbuje zrozumieć znaczenie tego, co wcześniej widział. W tym filmie, w końcowych scenach, nie ma żadnego celu, w stronę którego zmierza któryś z bohaterów (Crowe bądź Cole), żadnej ścieżki, którą podążałby przez cały film. Jeśli zapomnieć o końcowym twiście, nie pozostaje żadna niejasność, żadne wydarzenie, którego sens jest niejasny, a który widz chciałby zrozumieć. Ja nie mogę powiedzieć, bym przed zakończeniem produkcji widział cokolwiek, czego jeszcze chciałbym się dowiedzieć – wszystko wydawało się wyjaśnione wraz ze sceną ostatniego spotkania Crowe’a z Colem. Zakończenie na siłę dobudowuje tajemnicę, do już ukończonej historii (samej w sobie mało pasjonującej).

Shyamalan próbował wymieszać horror z subtelną opowieścią obyczajową, ale położył oba wątki. Dramatowi brakuje jakiejkolwiek głębi bądź emocji, horrorowi brakuje grozy i napięcia. Nie stworzył też oryginalnego „wymykającego się schematom arcydzieła”, choć chyba właśnie takie były jego ambicje. Nawet jeśli próbował tu przemycić jakieś ciekawsze myśli (o porozumiewaniu się, specyficznej wrażliwości dziecka lub godzeniu się ze stratą), to zrobił to niespójnie i bez konsekwencji. Nie udało mu się znaleźć żadnego rdzenia, motywu przewodniego, który pozwoliłby połączyć wątki poboczne i poszczególne spostrzeżenia w jedną całość. Jeśli z filmu wyodrębnić sam wątek Cole’a i jego interakcji z duchami, to jest on bardzo mętny, do niczego nie prowadzi, nie ma w sobie napięcia na przestrzeni więcej niż jednej sceny. To o tyle dziwne, że Shyamalan potrafił unikać tego błędu w innych filmach. Choć „Szósty zmysł” uznaje się często za jego najlepszą produkcję (albo nawet jedyną dobrą produkcję), to stworzył filmy, w których efekt zaskakującego zwrotu akcji działa znacznie lepiej. W „Znakach” lub „Osadzie”, ten efekt jest o wiele lepszy, może dlatego, że główne wątki tych filmów są o wiele ciekawsze i lepiej opowiedziane, towarzyszy im więcej napięcia. Może dlatego, że tam ujawnienie głównych zwrotów akcji łączy się z czymś, co jest istotne emocjonalnie dla bohaterów i o wiele bardziej przekonująco ukazane. To też nie są wybitne produkcje, stoją po prostu na wysokim poziomie i dają satysfakcję z oglądania. A „Szósty zmysł” nie jest wcale beznadziejny. Jest po prostu niespełniony i niewystarczająco spójny. Można go potraktować jako interesującą, w miarę przyjemną do oglądania ciekawostkę. Dla mnie ten film nie jest niczym ponadto.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones